„Halooo. Dzień dobry. Czy Marysia może wyjść na dwór?“
Takimi słowami witali moją mamę moi kumple i kumpele z osiedla, kiedy przychodził czas na zabawę po szkole. Domofon był najlepszą formą komunikacji z rodzicami (niektórzy jeszcze używali okien, ale moi rodzice nie byli skorzy do krzyczenia na całe gardło przez pół osiedla).
-„Mamooo. Czy mogę zostać jeszcze pół godziny?“ – zadyszana pytałam z nadzieją, że uda mi się wydłużyć czas zabawy o cenne minuty (nigdy nie prosiłam o więcej, co było taktycznym zagraniem).
-„Lekcje odrobiłaś?“
-„Noo… prawie…“
-„No dobrze, ale nie siedź za długo. Za 30 minut masz być w domu“.
I tak nie miałam zegarka, a poczucie czasu przy dobrej zabawie bywa zawodne. Ale mama wiedziała, że jej latorośl jest bezpieczna i że zabawa mi służy. Więc szaleliśmy pod blokiem, na łące której nikt nie śmiał kosić, żeby nie odbierać dzieciom frajdy (a może po prostu nie kosiło się kiedyś takich terenów?). Gotowaliśmy zupę z okolicznych traw skrzętnie krojąc rozmaite gatunki m.in. bylicę czy lebiodę (oczywiście, że nie miałam wtedy pojęcia, że kroję roślinę, od której wzięło się moje nazwisko. Zresztą i tak odkryłam to dopiero po latach). Poukrywani gdzieś w krzakach pod blokiem graliśmy w butelkę (upsss…), wtedy jeszcze całkiem niewinną grę, która dzisiaj przybiera dużo bardziej „zaawansowane“ formy. Z zamiłowaniem właziliśmy na drzewa rosnące nieopodal, w nikogo (oprócz nas) nieobchodzącym lasku i uciekaliśmy przed wyimaginowanym potworem z mikrobagna, który podobno straszył wieczorami.
Potem nastała era eliminacji zielonych nieużytków (choć z naszej perspektywy były to jak najbardziej użytki!). Z rozdzierającym sercem patrzyłam jak ukochana łąka przed blokiem zamienia się w szereg garaży połączonych z parkingiem, a centrum schadzek – krzaki znikają pod wielkim budynkiem Intermarche. W mojej 13-letniej głowie zrodziła się nawet pierwsza aktywistyczna myśl, by ruszyć z odsieczą i protestować przeciwko takim porządkom. Taka była cena wygody mieszkańców, która kosztowała dzieci utratę miejsca do zielonej zabawy. Pamiętam jak mama też z niedowierzaniem patrzyła na efekty tego „postępu“. I płakała razem ze mną. Moja młodsza o 14 lat siostra nie miała już tyle szczęścia i bawić się mogła jedynie na specjalnie przygotowanych, metalowych placach zabaw. Szczerze żałuję, że kolejne pokolenia wychowywały się w tej betonowej dżungli. O ile w ogóle miały czas szaleć na dworze, przytłoczone nadmiarem obowiązków szkolnych i usilnym tłumaczeniem rodziców, że nauka książkowa jest najważniejsza, a beztroska zabawa może poczekać.
W przeciwieństwie do wielu dzieciaków z osiedla miałam więcej szczęścia. Moi rodzice wybudowali domek w uroczej wsi oddalonej o 15 km od Gorzowa Wlkp., w Zdroisku. Pamiętam, że jako 5-latka biegałam z cegłami i próbowałam dołożyć swoje trzy grosze przy stawianiu fundamentów. Potem już każdą wiosnę, lato i jesień spędzaliśmy w lesie. To tu rodziła się moja miłość do przyrody i długich pieszych wędrówek – często samotnych. I umiejętność wyciszania się, wsłuchiwania w leśną muzykę, zamiłowanie do leżenia na łące i gapienia w chmury czy gwiazdy. Tata inżynier pozwalał mi majsterkować pod swoim okiem i nigdy nie zabraniał używać noża czy młotka. I mimo to ręce mam całe, a głowę pełną pomysłów na kolejne małe dzieła. To po tacie mam ten dobrze znany wszystkim moim znajomym nawyk chodzenia boso. Zawsze i wszędzie, co zresztą wprawia w osłupienie wiele osób.
Te momenty wczesnego i późnego dzieciństwa wspominam najlepiej. Nie mam w ręku żadnych naukowych dowodów na to czy intensywne obcowanie z przyrodą za dzieciaka i w latach późniejszych wpływa na poziom szczęścia w życiu dorosłym, ale patrząc na siebie, wierzę, że może być w tym dużo prawdy. A posiadanie swojego małego, zielonego raju na ziemi, do którego zawsze chce się wracać, na pewno to poczucie szczęścia potęguje.
A życie, jak to życie, pisze ciekawe scenariusze. Gdy na 12 lat wyjechałam do Poznania, nie przypuszczałam, że tu wrócę… na stałe. „Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych…“ – jak mawiał klasyk. Z DZIKĄ radością wracam więc na stare śmieci, choć trafniej byłoby jednak powiedzieć do starych drzew. Tych samych, które kiedyś sadziłam z rodzicami i tych, które od dawna rosły, rosną i będą rosnąć razem ze mną. Zdroisko, które kiedyś było maleńką wioską z kilkoma domami na krzyż, dziś znacznie się zabudowało, ale nadal pozostaje ukochanym miejscem z dzieciństwa. I nic a nic nie straciło ze swojego uroku.
I tak jak kiedyś sama uczyłam się doceniać uroki hasania po dworze i beztroskiego zanurzania w lesie, tak dziś pragnę zaszczepić odrobinę tej magii we wszystkich, którzy chcą otworzyć swoje głowy i serducha na takie doświadczenia. Małych i dużych, bo każdy z nas potrzebuje takiego powrotu do korzeni. Do odnalezienia trochę zakurzonych, może zupełnie zagubionych lub dopiero kształtujących się więzi z Matką Naturą. Jest tyle wspaniałych i fascynujących możliwości obcowania z przyrodą, uczenia się od niej i zabawy w jej otoczeniu, iż jestem pewna, że każdy znajdzie w niej ukojenie, odpoczynek od wielkomiejskiego zgiełku i ciekawe pomysły dla siebie.
Jest tylko jedno małe „ale“. Istnieje wysokie ryzyko uzależnienia od tej formy spędzania czasu. Choć to akurat nam wszystkich może wyjść na zdrowie.
A zatem zapraszam do wspólnej przygody na łonie przyrody (zbieżność nazw nieprzypadkowa!).
To co, widzimy się w Zdroisku? =)
Słoneczności!
Maruszka